RZUTZA3.PL PLK KOSZYKARSKI-POWROT-DO-PRZESZOSCI-BOHATEROWIE-SEZONU-20162017-CO-U-NICH-SYCHAC
Koszykarski powrót do przeszłości - bohaterowie sezonu 2016/2017 co u nich słychać?
4 dni temu
Kontynuujemy nasz cykl wspomnień o dawnych liderach naszej ligi. Ostatnio przyjrzeliśmy się sezonowi 2015/2016, dziś przenosimy się o sezon później do 2016/2017. Sezon który zapisał się historiami nie tylko sportowymi, ale i trudnościami, z jakimi musiała zmierzyć się cała liga.
Rok 2016
Liga, pierwszy raz od lat, nie miała sponsora tytularnego. Brak nazwy odzwierciedlał swego rodzaju niepewność i wyzwania, przed jakimi stanęła liga. W rozgrywkach występowało aż 17 drużyn, co samo w sobie było niecodzienną sytuacją. Liczba transmisji telewizyjnych w Polsacie Sport mówiąc delikatnie nie powalała, a dostęp do meczów dla szerszej publiczności pozostawiał sporo do życzenia. Dziś, patrzymy wstecz na tamten sezon z pewną rodzaju nostalgią. Wielu graczy, którzy wtedy decydowali o losach spotkań, stało się legendami, inni zniknęli z radarów, a jeszcze inni właśnie wtedy zaczynali swoje kariery. Cofnijmy się więc o prawie dekadę, by przypomnieć tamtych bohaterów i emocje.
James Florence (Stelmet BC Zielona Góra)
Zacznijmy może o tym jak ten sezon 2016/2017 wyglądał dla klubu z Zielonej Góry. Stelmet, przystępował do rozgrywek z ambicjami obrony tytułu Mistrza Polski. Drużyna z Zielonej Góry miała również na sobie presją. Na ławce trenerskiej zasiadł najmłodszy szkoleniowiec w lidze Artur Gronek. W chwili gdy obejmował te drużynę miał zaledwie 32 lata. Ten awans na stanowisko pierwszego trenera był odważną decyzją klubu. Wzbudzała ona zarówno ciekawość jak i sceptycyzm części środowiska koszykarskiego. Pod wodzą polskiego szkoleniowca Stelmet zakończył sezon zasadniczy na drugim miejscu, z bilansem 23-9. Liderami zespołu byli m.in. Łukasz Koszarek, Vladimir Dragicević czy Thomas Kelati. Zielonogórzanie nie mieli tak łatwo w fazie play-off jak przed rokiem kiedy rywale dostawali do zera. Pokonali kolejno Polpharmę Starogard Gdański (3-1), BM Slam Stal Ostrów Wielkopolski (3-2) oraz w finale Torunian 4-1. Zielona Góra drugi raz z rzędu świętowała mistrzostwo Polski.
Ale sezon to nie tylko krajowe rozgrywki. Drużyna z Zielonej Góry rywalizowała również w europejskich pucharach. Zespół wystąpił w rozgrywkach organizowanych przez FIBA. Mam na myśli Ligę Mistrzów (Basketball Champions Leauge). Trafili do grupy E, gdzie mierzyli się z takimi drużynami jak Besiktas Stambuł, AEK Ateny, Dinamo Sassari, oraz innymi solidnymi zespołami. Niestety, zielonogórzanom nie udało się wyjść z grupy. Swój udział w BCL skończyli z bilansem 4-10, co dało im szóste miejsce w grupie. Ten wynik pozwolił Stelmetowi na kontynuowanie zmagań w niższym szczeblu rozgrywek – w 1/16 rundy FIBA Europe Cup (Pucharze Europy FIBA). Tam jednak przygoda szybko dobiegła końca. W dwumeczu z Ciboną Zagrzeb drużyna trenera Artura Gronka musiała uznać wyższość rywali i odpadła z dalszej rywalizacji już w pierwszej rundzie. Mimo lekkiego rozczarowania na arenie międzynarodowej, sezon 2016/2017 był dla klubu z Zielonej Góry potwierdzeniem dominacji na krajowym podwórku. Z kolei dla Artura Gronka był to znakomity debiut w roli pierwszego trenera. Poprowadzenie zespołu do mistrzostwa Polski w tak młodym wieku udowodniło, że odwaga polegająca na stawianiu na nowych młodych szkoleniowców może także przynieść sukces.

James Florence przyszedł do Zielonej Góry przed sezonem 2016/2017 jako zawodnik, od którego oczekiwano przede wszystkim punktów. Choć w sezonie zasadniczym nie był w pierwszym szeregu medialnych gwiazd Stelmetu, to na parkiecie robił swoje. Średnie 9,7 punktu na mecz może na papierze te liczby nie powalały, ale ci, którzy śledzili grę Stelmetu, doskonale wiedzieli, że James Florence to zawodnik, który potrafi zrobić różnicę dokładnie wtedy, kiedy drużyna najbardziej tego potrzebuje. Jego największym atutem był rzut z dystansu. Rywale nie mogli zostawić mu ani centymetra wolnej przestrzeni. Gdy Stelmet potrzebował przełamania w ataku to często właśnie on brał odpowiedzialność na swoje barki. James Florence potrafił przycisnąć rywala w obronie. Może nie był klasycznym obrońcą, ale miał spryt i instynkt. Jeśli ktoś miał wątpliwości, czy Florence odnajdzie się w najważniejszych momentach sezonu, szybko zostały one rozwiane. James mówiąc kolokwialnie odpalił, jego forma eksplodowała. W jednym z finałowych meczów rzucił aż 29 punktów. Trafiał wtedy seryjnie zza łuku. Nieprzypadkowo został wybrany MVP finałów sezonu 2016/2017. Jego pewność siebie zapewniły Zielonej Górze kolejne mistrzostwo Polski. James Florence udowodnił, że prawdziwi liderzy nie zawsze muszą być najgłośniejsi poza boiskiem – wystarczy, że mówią swoją grą.
Po sukcesie w Zielonej Górze James Florence został w zespole z Zielonej Góry na kolejny sezon. Następnie przeniósł się do klubu z Gdyni. Później trafił do klubu PBC Astana. Jednak szybko tęsknił za Polską bo już w sezonie 2020/2021 dołączył do Stali Ostrów Wielkopolski, z którą w 2021 roku zdobył kolejne mistrzostwo Polski. W Stali zagrał dwa sezony, potem wrócił do zespołu z Gdyni na jeden epizod. Obecnie James Florence reprezentuje barwy tureckiego TED Ankara Kolejliler. Choć lata lecą,James Florence niezmiennie pokazuje, że prawdziwy strzelec nie traci swojego talentu, obecnie notuje średnio 13 punktów na meczu.
Obie Trotter (Polski Cukier Toruń)
Ten sezon przeszedł do historii toruńskiej koszykówki jako przełomowy. Polski Cukier Toruń, prowadzony przez doświadczonego trenera Jacka Winnickiego, od początku sezonu pokazywał, że nie zamierza być jedynie tłem dla faworytów. Zakończyli rundę zasadniczą z bardzo solidnym bilansem 21-11, co dało im wówczas czwarte miejsce w tabeli. W ćwierćfinale Polski Cukier zmierzył się z wicemistrzem Polski – Rosą Radom. Eksperci spodziewali się zaciętej serii, tymczasem torunianie zagrali jak z nut i wygrali 3-0, eliminując radomian bez porażki. Następnie w półfinale stanęli naprzeciw Energii Czarnych Słupsk zespołu, który przecież pokonał w ćwierćfinale sensacyjnie liderów tabeli Anwil Włocławek. I tu zespół z Torunia nie pozostawił złudzeń – znów 3-0 i awans do wielkiego finału, co już samo w sobie było gigantycznym sukcesem dla klubu, który jeszcze kilka lat wcześniej nie istniał na koszykarskiej mapie Polski w ekstraklasowym wydaniu.
W finale na drodze torunian stanął Stelmet Zielona Góra z mistrzowskim doświadczeniem. Mimo ogromnego serca do walki, Polski Cukier musiał uznać wyższość Stelmetu i przegrał te serię 4-1. Sercem i mózgiem tej drużyny był tercet. Obie Trotter potrafiący nie tylko świetnie podawać, ale też zdobywać ważne punkty. Obok niego na parkiecie błyszczał Kyle Weaver, były zawodnik ligi letniej NBA, który wnosił doświadczenie i pewność. Nad całością czuwał jednak prawdziwy kapitan – Łukasz Wiśniewski. To on łączył boiskową waleczność z chłodną głową, trzymał szatnię w ryzach i dawał przykład. Dla Torunia wicemistrzostwo Polski było pierwszym tak wielkim sukcesem w historii klubu. To osiągnięcie rozbudziło apetyty kibiców. Ten sezon pokazał, że zespół z grodu Kopernika potrafi rywalizować z najlepszymi i nie boi się żadnego wyzwania. Choć w finale musieli uznać wyższość mistrza z Zielonej Góry, udowodnili, że są gotowi bić się o najwyższe cele.

Gdy w sezonie 2016/2017 Obie Trotter założył koszulkę Polskiego Cukru Toruń, od razu było wiadomo, że ten rozgrywający wniesie na parkiet coś więcej niż tylko punkty i asysty. Z nim gra stawała się poukładana, mądrzejsza i przede wszystkim lepiej zorganizowana. Nie każdy mecz był w jego wykonaniu idealny – bo przecież żaden rozgrywający nie uniknie strat czy niecelnych rzutów – ale Trotter miał tę cechę, której nie da się wyuczyć: umiał trzymać stery, gdy zaczynały się fale sztormu. Średnio zdobywał 13 punktów na mecz. Co ważne, w ekipie Jacka Winnickiego Obie doskonale odnalazł się jako mózg operacji, ale nie dominator – świetnie uzupełniał się z Kyle’em Weaverem. W obronie też dawał drużynie sporo. Nie był typem agresywnego "pitbulla", ale dzięki sprytowi potrafił wymusić stratę. Był kimś, kto nie błyszczał na pierwszy rzut oka, ale każdy, kto rozumie koszykówkę, wiedział, że z nim na boisku gra płynęła lepiej. Tamten sezon zakończył się dla Torunia historycznym wicemistrzostwem Polski – pierwszym wielkim sukcesem klubu, a Trotter odegrał w tym kluczową rolę.
Natomiast jego podróż się nie skończyła. Po tym znakomitym sezonie Obie ruszył dalej – najpierw do CSU Oradea w Rumunii. Jednak, jeszcze w tym samym sezonie wrócił do Polski tym razem do Trefla Sopot, gdzie podniósł swoje statystyki. Sezon 2018/2019 oraz 2019/2020 to HydroTruck Radom, gdzie znów był jednym z liderów. W Radomiu udowodnił, że mimo upływu lat nie traci jakości, a wręcz doświadczenie uczyniło go jeszcze lepszym i mądrzejszym na boisku. W sezonie 2020/2021 nastąpił powrót do Torunia – symboliczny i ważny moment, bo Obie raz jeszcze założył koszulkę Polskiego Cukru. Choć zespół był już inny, Trotter nadal robił swoje. Kolejne lata to nowe wyzwania: Benacquista Latina (Włochy), Levickí Patrioti (Słowacja), HLA Alicante (Hiszpania), a w końcu Höttur Egilsstaðir (Islandia), gdzie gra od 2022 roku aż do dziś. W Islandii Trotter – mimo że bliżej już końca kariery niż jej początku – wciąż dostarcza punkty i jest ważnym kreatorem gry zespołu obecnie zdobywa średnio 14,5 punktów na mecz. Obie to zawodnik, który spina grę zespołu, wnosi doświadczenie i spokój. W ekipie Jacka Winnickiego był fundamentem, na którym zbudowano tamten sukces.
Marc Carter (BM Slam Stal Ostrów Wielkopolski)
Sezon 2016/2017 przeszedł do historii Ostrowa Wielkopolskiego jako moment symbolicznego powrotu w walce o medale. BM Slam Stal po latach przerwy znów stanął na podium ekstraklasy. Za sterami zespołu stał charyzmatyczny, pełen energii trener Emil Rajković. Ten sezon miał jednak jeszcze jeden niepowtarzalny element: hala a właściwie to salka. Stal swoje mecze rozgrywała w skromnym obiekcie – w sali Szkoły Podstawowej nr 2 przy ulicy Wrocławskiej. Kto tam był, ten wie – ciasno, gorąco, z trybunami niemal na parkiecie. „Salka” miała duszę, a doping niosący się z tego niewielkiego miejsca potrafił przyprawić rywali o ciarki. Na boisku zaś nie brakowało jakości. No to na pierwszy ogień Shawn King był prawdziwym fundamentem w strefie podkoszowej, potrafił bronić obręczy i siać postrach w ,,pomalowanym”. Na obwodzie zaś prym wiedli Aaron Johnson i Marc Carter – duet, który znakomicie się uzupełniał. Johnson to był niziutki rozgrywający o ogromnym sercu do gry. Z kolei Carter dokładał punkty, siłę i determinację w defensywie.
Sezon zasadniczy Stal zakończyła na 3. miejscu, z bilansem 21-11. W ćwierćfinale play-off zmierzyli się z MKS-em Dąbrowa Górnicza i pewnie wygrali 3-0. Półfinał to było jednak prawdziwe wyzwanie Stal naprzeciw Stelmetu Zielona Góra, mistrzowi Polski. I choć ostatecznie musieli uznać wyższość zielonogórzan, to przegrali serię minimalnie, 3-2 pokazując, że są zespołem, z którym trzeba się liczyć. Zabrakło jednego meczu, by awansować do finału. Mecz o brązowy medal to już popis pewności siebie. Stal zmierzyła się z Energą Czarnymi Słupsk i wygrała dwukrotnie. Brązowy medal był wielkim sukcesem – pierwszym „pudłem” Stali po latach nieobecności w czołówce. Było to swego rodzaju potwierdzenie że Ostrów wrócił na koszykarską mapę Polski. Tamten sezon pokazał, że nawet w skromnych warunkach z ograniczonym budżetem, można osiągać wielkie rzeczy. To był sezon, w którym Stal znów była dumą Ostrowa.

Marc Carter był jednym z kluczowych zawodników BM Slam Stali Ostrów Wielkopolski, wnosząc do zespołu nie tylko solidne statystyki, ale przede wszystkim nieprzewidywalność i energię, które potrafiły odmienić losy meczu. W decydujących momentach jego forma eksplodowała. W meczach o brązowy medal przeciwko Enerdze Czarnym Słupsk był liderem zespołu, zdobywając kolejno 17 i 18 punktów, co znacząco przyczyniło się do zdobycia przez Stal historycznego brązowego medalu. Choć Carter potrafił pełnić rolę rozgrywającego, jego głównym atutem była zdolność do zdobywania punktów. Trener Emil Rajković miał znaczący wpływ na grę Cartera. Pod jego wodzą Carter rozwijał się nie tylko jako strzelec, ale także jako zawodnik zespołowy, który potrafił dostosować się do potrzeb drużyny. Rajković potrafił wydobyć z niego to, co najlepsze, dając mu swobodę w ataku, ale jednocześnie wymagając zaangażowania w obronie.
Po udanym sezonie w Ostrowie, Carter kontynuował karierę w Europie, grając m.in. w Rytas Vilnius i CSU Oradea. W 2019 roku zakończył profesjonalną karierę koszykarską. Obecnie Carter pracuje jako asystent doradcy ds. kredytów hipotecznych oraz trener rozwoju umiejętności koszykarskich w The Paideia School, łącząc swoje doświadczenie z pasją do koszykówki. Marc Carter to przykład zawodnika, który dzięki determinacji i ciężkiej pracy osiągnął sukces na parkiecie, a po zakończeniu kariery potrafił odnaleźć się w nowej roli, nadal pozostając blisko ukochanej dyscypliny.
Chavaughn Lewis (Energa Czarni Słupsk)
Ten sezon był dla Energi Czarnych Słupsk prawdziwą jazdą bez trzymanki. Drużynę prowadził Roberts Stelmahers, trener znany z charakteru i twardej ręki. To nie był łatwy sezon pod względem organizacyjnym, a mimo to zespół pokazał ogromne serce do gry. Czarni zakończyli sezon zasadniczy z bilansem 19-13, co dało im ósme miejsce w tabeli. Wydawało się, że play-offy będą dla nich krótką przygodą. W końcu na dzień dobry trafili na lidera tabeli, Anwil Włocławek. Nikt na nich nie stawiał, wszyscy spodziewali się szybkiej serii. Ćwierćfinał z Anwilem to była prawdziwa koszykarska sensacja. Czarni wygrali serię 3-2, eliminując faworyta rozgrywek i wprawiając całą koszykarską Polskę w osłupienie. To było coś niesamowitego drużyna, która ledwo weszła do play-offów, wyrzuciła za burtę ekipę, która dominowała przez cały sezon zasadniczy. Ten sukces smakował tym bardziej, że został osiągnięty wbrew wszystkim przeciwnościom – finansowym, kadrowym i organizacyjnym.
W półfinale zmierzyli się z Polskim Cukrem Toruń. Tam już nie udało się powtórzyć sensacji, torunianie byli lepsi i wygrali serię 3-0. W meczu o brązowy medal Czarni stanęli naprzeciw BM Slam Stali Ostrów Wielkopolski, ale i tym razem musieli uznać wyższość rywali. Mimo to ten sezon został zapamiętany w Słupsku jako ogromny sukces. Ósme miejsce po rundzie zasadniczej, awans do czołowej czwórki ligi i wyeliminowanie lidera tabeli to osiągnięcie, którego nikt im nie odbierze. Chavaughn Lewis był główną siłą ofensywną – rzucający obrońca, który potrafił w pojedynkę odwrócić losy meczu, groźny i pewny na dystansie a przede wszystkim nieustępliwy w obronie. Pod koszem rządził David Kravish, środkowy o świetnym wyczuciu i umiejętności walki o zbiórki. Na rozegraniu zaś dyrygował Anthony Goods, rozgrywający z boiskową inteligencją, potrafiący zarówno kreować kolegów, jak i wziąć odpowiedzialność na swoje barki. To była drużyna, która miała coś, czego nie da się kupić – charakter, wolę walki i determinację.

Chavaughn Lewis był niekwestionowanym liderem drużyny ze Słupska. To m.in wokół niego kręciła się gra zespołu, to on był tym zawodnikiem, który potrafił wziąć ciężar odpowiedzialności na swoje barki. Jako rzucający obrońca był prawdziwą maszyną do zdobywania punktów, ale jego rola nie kończyła się na ataku. Jego agresywna defensywa wielokrotnie wytrącała rywali z równowagi. Średnia około 14 punktów na mecz mówi swoje. Nie bał się trudnych rzutów, potrafił minąć obrońcę w sytuacji jeden na jeden, wymusić faul, był wszechstronny i nieprzewidywalny. W ćwierćfinałowej serii z Anwilem Włocławek, kiedy Czarni stali naprzeciw lidera tabeli, Lewis był jednym z głównych architektów tej nieprawdopodobnej sensacji. To jego punkty i nieustępliwość dawały zespołowi wiarę, że mogą dokonać niemożliwego.
Po udanym sezonie w Słupsku, Lewis przeniósł się do TBV Startu Lublin, gdzie w sezonie 2017/2018 notował imponujące statystyki: 20,5 punktu, 5,6 zbiórki i 3,8 asysty na mecz. Jego występy przyciągnęły uwagę klubów zagranicznych, co zaowocowało kontraktem z estońskim BC Kalev/Cramo. Kolejne lata przyniosły występy w rosyjskich klubach Nizhny Novgorod i Enisey, a następnie powrót do BC Kalev/Cramo. W sezonie 2021/2022 Lewis grał w izraelskim Hapoel Galil Elyon, a od 2022 roku reprezentował barwy Ironi Kiryat Ata. W sezonie 2024/2025 przeniósł się do wenezuelskiego zespołu Brillantes de Maracaibo, gdzie kontynuuje swoją profesjonalną karierę koszykarską. Chavaughn Lewis to przykład zawodnika, który dzięki swojej determinacji i wszechstronności z powodzeniem kontynuuje karierę na międzynarodowej scenie koszykarskiej.
Josip Sobin (Anwil Włocławek)
Ekipa prowadzona przez Igora Milicica szturmem przeszła przez rundę zasadniczą. Anwil zakończył tę fazę sezonu z imponującym bilansem 25-7, co dało im pierwsze miejsce w tabeli i pozycję lidera przed fazą play-off. Wydawało się, że wszystko idzie jak po sznurku. Trzon zespołu tworzyli doświadczeni gracze i świetnie dobrane wzmocnienia. Nemanja Jaramaz, dodany w trakcie sezonu, wniósł przede wszystkim ofensywną wszechstronność. Pod koszem Josip Sobin, który był prawdziwym wojownikiem, zawsze walczącym o każdy centymetr parkietu. James Washington, także dołączony w trakcie rozgrywek, dodał drużynie dynamiki i kreatywności na pozycji rozgrywającego, odciążając Kamila Łączyńskiego, który mimo wszystko pozostawał jednym z liderów zespołu. Obok nich był cichy pracuś, mowa tu oczywiście o Pawle Leończyku. Na papierze Anwil miał wszystko: głębię składu, doświadczenie, liderów, trenera z wizją i strategią. Nic dziwnego, że kibice i eksperci zgodnie wskazywali włocławian jako faworyta do mistrzostwa. Wszystko szło w dobrym kierunku aż do pamiętnej serii z Energą Czarnymi Słupsk. Ćwierćfinałowy pojedynek, który miał być formalnością, zmienił się w koszmar, jakiego nikt się nie spodziewał. Anwil, jako lider tabeli, trafił na ósmą drużynę sezonu zasadniczego outsidera, który miał być tylko przystankiem w drodze po medale. Ale Czarni zagrali najlepszą koszykówkę sezonu. Seria była nerwowa i zacięta a każdy kolejny mecz budował presję, której włocławianie nie potrafili udźwignąć. Decydujące, piąte spotkanie we Włocławku zakończyło się porażką Anwilu. Kibice opuszczali trybuny w milczeniu, nie dowierzając w to, co się stało – jak to możliwe, że „jedynka” przegrywa z „ósemką”?
Najbardziej wymowny obrazek tego wieczoru? Igor Milicic, siedzący na ławce, z głową w dłoniach, nie mogący powstrzymać łez. Trener, który całym sercem żył tym zespołem, przeżywał porażkę jak osobistą tragedię, jakby to on sam przegrał walkę, której nie powinien przegrać. To był moment, który przeszedł do historii klubu – nie tylko jako sportowa porażka, ale jako symbol, jak okrutny potrafi być sport, gdy wszystko układa się idealnie… do czasu. Dla włocławskich kibiców ten sezon był jak piękny sen, który nagle zmienił się w koszmar. Dla zawodników – lekcją pokory, która miała zaprocentować w kolejnych latach. A dla trenera bolesnym, ale ważnym doświadczeniem, które ukształtowało go jako szkoleniowca i człowieka.

Josip Sobin zadebiutował wtedy w rozgrywkach Polskiej Ligi Koszykówki. Dołączył do Anwilu Włocławek po występach w hiszpańskim Fuenlabrada. Trener Igor Milicić dostrzegł w nim potencjał i sprowadził do zespołu, gdzie Sobin od razu stał się kluczowym zawodnikiem. Na parkiecie Josip Sobin prezentował się jako tytan pracy pod koszem. Chorwacki podkoszowy nie tylko zdobywał punkty, ale rzeźbił defensywy rywali swoimi charakterystycznymi, efektownymi hakami, które do dziś wspominają kibice we Włocławku – i nie tylko. Na boisku tworzył idealny duet z Kamilem Łączyńskim – ich pick and rolle działały jak w zegarku, a chemia między nimi była widoczna w każdym meczu. W swoim debiutanckim sezonie w PLK Sobin notował średnio 11 punktów i 6 zbiórek na mecz, będąc jednym z filarów drużyny.
Josip został w Anwilu na kolejne sezony i stał się jedną z ikon drużyny. W obu następnych sezonach pomógł klubowi z Włocławka dwukrotnie sięgnąć po tytuł Mistrza Polski. Po złotych latach we Włocławku spróbował sił za granicą – w sezonie 2019/2020 grał w Vanoli Cremona we Włoszech. Po roku wrócił na polskie parkiety. Dołączył do Stali Ostrów Wielkopolski, gdzie znów przypomniał o sobie, dołożył się do kolejnych sukcesów tej drużyny. Następnie występował w zespole MKS-u Dąbrowa Górnicza. A potem… znów wrócił do domu, czyli do Anwilu Włocławek. Jego powrót w sezonie 2022/2023 został przyjęty z ogromną radością przez kibiców – Sobin znów był tam, gdzie jego serce. Przede wszystkim pomógł klubowi zdobyć pierwsze w historii europejskie trofeum - FIBA Europe Cup. Josip jeszcze jeden przystanek zaliczył w Polsce – w sezonie 2023/2024 zagrał w Legii Warszawa. Obecnie, w sezonie 2024/2025, występuje w Cedevita Junior w Chorwacji. Josip Sobin to zawodnik, którego nie ocenia się tylko przez pryzmat liczb. To boiskowy rzeźnik, walczak, który zostawia serce na parkiecie. We Włocławku jego nazwisko do dziś wzbudza respekt i sentyment – i nie ma wątpliwości, że niezależnie od miejsca, w którym gra, jego DNA pozostaje takie samo.
Sezon 2016/2017 był mozaiką wielu niesamowitych postaci na parkietach Polskiej Ligi Koszykówki. To czas, gdy boiskowi wojownicy jak James Florence, Obie Trotter, Marc Carter, Chavaughn Lewis czy Josip Sobin zapisali swoje nazwiska w klubowych annałach. Dziś, patrząc z perspektywy lat, tamten sezon pozostaje dowodem na to, że w sporcie nigdy nie można być niczego pewnym – i właśnie dlatego tak bardzo go kochamy.
SERIA KOSZYKARSKI POWRÓT DO PRZESZŁOŚCI
Sezon 2015/2016 ---> Link
Link